sobota, 16 marca 2013

Rozdział 3

Jakimś cudem przetrwałam obiad, choć Podrabianemu Tatusiowi aż oczy wychodziły na
wierzch z podniecenia nowym dzidziusiem. Mamie także wychodziły na wierzch oczy, ale na myśl o
wsuwaniu dwudziestek w stringi jakiegoś młodego ogiera. Sama nie byłam pewna, co przyprawiało
mnie o większe mdłości. 
        Pojechałam czterystapiątką do domu, przez całą drogę rozglądając się za podejrzanymi
typkami. Powoli wspięłam się schodami do mojego mieszkanka, gdzie od razu klapnęłam na mój
obciągnięty aksamitem materac. Nawet nie spojrzałam na test ciążowy. No dobra, raz na niego
zerknęłam. 
        Jeszcze raz zadzwoniłam do Jacoba i zostawiłam wiadomość na jego sekretarce, tak na wszelki
wypadek. Nie wspomniałam, że u niego byłam ani o facecie ze spluwą. Włączyłam Kroniki
Seinfelda, przy których zasnęłam w ubraniu, zmagając się we śnie z wizjami złowieszczych tatuaży,
lśniącą srebrzystą spluwą kaliber 38 i moją matką, trzymającą kosz pełen różowych, maleńkich
buciczków.
        Następnego ranka obudziłam się z silnym postanowieniem działania. Nie byłam jedyną
osobą, która szukała Jacoba, a to oznaczało, że musiałam zabrać się do sprawy na poważnie.    
        Byłam jego dziewczyną, więc teoretycznie miałam przewagę. Problem w tym, że tak naprawdę
niewiele o Jacobie wiedziałam. Kiedy byliśmy razem, oddawaliśmy się głównie typowym
randkowym zajęciom - szliśmy na kolację i film do Dome, spacerowaliśmy, trzymając się za ręce po
deptaku w Venice, przytulaliśmy się pod gwiazdami na koncercie symfonicznym w Hollywood
Bowl. Szczerze mówiąc, nie znałam żadnego z jego przyjaciół i teraz, kiedy się nad tym
zastanowiłam, uświadomiłam sobie, że właściwie nie wiem, co robił, kiedy się nie spotykaliśmy.
Była to niepokojąca myśl. 
        Zaczęłam od sporządzenia krótkiej listy osób z życia Jacoba, o których wiedziałam. Znalazła się
na niej, między innymi, jego matka. Sęk w tym, że nie znałam jej numeru telefonu ani imienia, więc
nie mogłam nawet zadzwonić do informacji. Pewnie znalazłabym namiary do niej gdzieś w
mieszkaniu Jacoba, ale po natknięciu się tam na Pana Nikt nie miałam ochoty tam wracać.
Pozostawało mi biuro Jacoba. Wiedziałam, że jeden spis telefonów ma w palm pilocie, a drugi na
komputerze w pracy. 
        Jedyną przeszkodą w dobraniu się do jego komputera była Jessica. Byłam jednak pewna, że
uda mi się znaleźć sposób, by sobie z nią poradzić. Ta kobieta miała iloraz inteligencji kabaczka.
Włożyłam strój idealny na taką akcję. Czarne spodnie DKNY, jasnoniebieski top i odlotowe czarne
szpilki od Jimmy'ego Choo, ozdobione kryształkami górskimi. Gdy pociągnęłam oczy czarnym
eyelinerem, wyglądałam jak dziewczyna Bonda. Zostawiłam samochód na wielopoziomowym
parkingu nieopodal kancelarii Jacoba i o dziewiątej piętnaście stanęłam przed pulpitem Jessici,
wykładając swoją sprawę. 
        – Chyba zostawiłam swoją komórkę w sali konferencyjnej, kiedy tu ostatnio byłam. Mogłabym
wejść i jej poszukać? Proszę? To zajmie tylko chwilkę. 
        Tak jak przewidziałam, Jessica była zachwycona tą sytuacją, a jej narysowane kredką brwi aż
drgały z uciechy. 
        – Przykro mi, ale nie mogę tam pani wpuścić. 
        – Proszę? Poprosiłabym Jacoba, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Proszę, uwinę się raz
dwa.
       – Przykro mi, ale mogą tam przebywać jedynie prawnicy i klienci - oznajmiła, wskazując
drzwi z matowego szkła. – Nie możemy wpuszczać kogo popadnie. 
        – Ale ja naprawdę bardzo potrzebuję tego telefonu - zajęczałam. 
        Jessica wzruszyła wymownie ramionami, dając do zrozumienia, że niewiele ją to obchodzi.
Wydęłam wargi, a potem udałam, że w zamyśleniu przyglądam się zakazanym drzwiom. Potem
policzyłam jeszcze do trzech i otworzyłam szeroko oczy, jakbym właśnie doznała olśnienia. 
        – Wiem! Jessica, ty mogłabyś mi go przynieść. 
        Zerknęła na ekran swojego komputera. Na jej twarzy dostrzegłam wahanie. Postanowiłam kuć
żelazo, póki gorące, zanim nieodwołalnie wróci do układania pasjansa. 
        – Och, proszę, Jess? Naprawdę bardzo, bardzo potrzebuję tego telefonu. Wyświadczysz mi
ogromną przysługę. Będę ci wdzięczna po wieki wieków. 
        Przygryzła olbrzymią wargę i wpatrywała się we mnie bez słowa tak długo, że zaczynałam się
obawiać, iż może zapomniała, jak brzmiało pytanie. W końcu ciężko westchnęła. 
        – Okay. Pójdę zobaczyć. Ale proszę się stąd nie ruszać. 
        Uniosłam dwa palce. 
        – Słowo harcerki. 
        Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że będzie to aż takie proste. Zaczekałam, aż zniknie w jednej z
sal konferencyjnych, po czym wpadłam za szklane drzwi i pognałam korytarzem do gabinetu
Jacoba. Szybko wśliznęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Tak jak się spodziewałam, nie
było tu Jacoba, choć w powietrzu nadal unosił się zapach jego wody kolońskiej Tommy'ego
Hilfigera. 
        Zaciągnęłam się głęboko, czując rozpaczliwe pragnienie, by go odnaleźć. W gabinecie
znajdowały się trzy regały z książkami i jasne dębowe biurko. Na blacie leżał opasły, oprawiony w
skórę terminarz, stał monitor komputera, telefon z milionem przycisków, przybornik z
długopisami oraz stos grubych teczek z aktami spraw. 
        Na telefonie migała lampka, informując o nieodebranych wiadomościach. Usiadłam ostrożnie
za biurkiem i włączyłam komputer. Na szczęście Jacob nie wylogował się z systemu ostatnim
razem, więc znalezienie spisu telefonów i numeru jego matki w Palm Springs zajęło mi zaledwie
kilka minut. Wyciągnęłam z szuflady bloczek samoprzylepnych karteczek, zapisałam numer i
schowałam kartkę do tylnej kieszeni spodni. Zadanie wykonane. Byłam całkiem niezła w te klocki. 
Wyłączyłam komputer, odłożyłam bloczek z karteczkami na miejsce i już miałam wyjść, kiedy mój
wzrok ponownie padł na stos teczek z poufnymi dokumentami. Obejrzałam się szybko przez ramię
i choć było to zupełnie zbyteczne, sprawiło, że poczułam się lepiej. Nikogo nie było. Nikt nie
patrzył. Byłam tu tylko ja. Sam na sam z aktami. 
        Próbowałam oprzeć się pokusie... ale jestem tylko człowiekiem. Wzięłam teczkę z samej góry,
wiedząc, że gdyby Jacob przyłapał mnie na przeglądaniu papierów, najpierw by się wkurzył, a
potem wygłosił długi wykład o relacji klient - adwokat, zasadzie poufności i innych takich. Ale to
była wyjątkowa sytuacja. Spóźniał mi się okres. Nie było mowy, żebym zrobiła ten cholerny test i
borykała się z jego rezultatami bez niego. To przez niego musiałam nasikać na patyczek, więc ma
przy mnie być, kiedy będę to robić.
        Czując się w pełni usprawiedliwiona, otworzyłam teczkę. Worthington przeciwko
Pattersonowi. Ku mojemu rozczarowaniu zawierała same oficjalne dokumenty napisane jakby w
obcym języku. Zrozumiałam z tego wszystkiego może dwa słowa. To by było na tyle, jeśli chodzi o
pikantne szczegóły. Odłożyłam teczkę na stos w nadziei, że może w jednej z pozostałych znajdę coś
o szantażu, pogróżkach czy innych ciemnych sprawkach. Nie dopuszczałam myśli, że przeglądam
dokumenty Jacoba z czystego wścibstwa. Wzięłam teczkę sprawy Elmer przeciwko Wainsrightowi. 
        – Co pani robi? 
        Moja głowa tak nagle odskoczyła w górę, że obawiałam się urazu kręgosłupa. W drzwiach stał
nie kto inny jak Pan Nikt. Serce stanęło mi w piersi i szybko zlustrowałam go wzrokiem,
sprawdzając, czy nie ma broni. Na szczęście nie zauważyłam spluwy. A biorąc pod uwagę, że miał
na sobie ciasno opinający ciało granatowy T - shirt i dopasowane lewisy, raczej nie było możliwości,
żeby gdzieś ją ukrywał. Wyglądał, jakby dużo ćwiczył. Rosalie byłaby zachwycona. 
        – Hm? Co hm? A, tak. Co robiłam.  Szukam Jacoba - zapiszczałam. 
        Na jego widok nagle zamieniłam się w Myszkę Minnie. Odchrząknęłam, próbując przekonać
samą siebie, że nie boję się tego faceta. W końcu byliśmy w kancelarii prawnej. Nie mógł mnie tutaj
zabić. Prawda? Na wszelki wypadek cofnęłam się o krok. Lepiej być ostrożną, niż później żałować.          
        – Co za zbieg okoliczności - odparł, znacznie głębszym i łagodniejszym głosem, niż się
spodziewałam. - Ja też. I co? Jakieś rezultaty? 
        Pokręciłam przecząco głową, obawiając się odezwać. A jeśli znowu włączy mi się głos dziecka z
Klubu Myszki Miki. Ten facet był jednak niebezpieczny. I nie chodziło tylko o to, że mógł mieć
gdzieś ukrytą broń. Jego mocno zarysowana szczęka i pewne spojrzenie ciemnych oczu, którym
szybko omiótł gabinet, również dawały do myślenia. Byłam też gotowa założyć się o moje sandały
Spigi, że biała blizna przecinająca jego brew nie była wynikiem skaleczenia się kartką papieru.
Pan Nikt podszedł powoli do biurka Jacoba i spojrzał na akta sprawy, którą próbowałam zgłębić.      
        – Znalazła tam pani coś ciekawego? 
        – Nie wiem. Nie rozumiem prawniczego żargonu. 
        Jego usta drgnęły lekko w kącikach. 
        – Sprytne. 
        – Dzięki.
        Oparł się swobodnie o biurko, krzyżując ręce na piersi. Jego bicepsy niemal rozsadzały rękawy
koszulki; spod prawego znowu wyjrzał tatuaż. Zdaje się, że to była pantera. Czarna i lśniąca. Z
pazurami ostrymi jak brzytwy. 
        – Może jednak zechce mi pani powiedzieć, co tu tak naprawdę robi? 
        – Raczej nie. - Znowu pokręciłam przecząco głową. 
        Jego twarz rozjaśnił leniwy, szelmowski uśmiech, zielona oczy błyszczały. Taki uśmiech
sprawia, że dziewczyna albo kuli się ze strachu, albo ma ochotę zedrzeć z faceta ciuchy. Nie
wiedzieć czemu, nagle zaschło mi w ustach. Oblizałam wargi. 
        – Okay - powiedział, przechylając głowę na bok. – Spróbujmy inaczej. Jak się pani nazywa? 
        – Bella. 
        – Bella i co dalej? 
        – Bella, dziewczyna Jacoba. - Nie chciałam zdradzać mu swojego nazwiska, na wypadek gdyby
figurowało w książce telefonicznej. 
        – Dziewczyna Jacoba? Naprawdę? - Uniósł brew. 
        – Tak. Dziewczyna Jacoba. 
        – Aha. - Zmierzył mnie wzrokiem. 
        – Co? 
        – Nic. Po prostu nie spodziewałem się, że lubi słodkie kobietki. 
        – Hej! - Oparłam ręce na biodrach, przybierając głos twardej laski. - Tak się składa, że dziś
pozuję na dziewczynę Bonda. 
        – Spokojnie, dziewczyno Bonda. - Na jego usta znów wypłynął leniwy, niepokojący uśmiech. -
Nie powiedziałem, że mi się nie podoba. 
        Przełknęłam ślinę. 
        – Och. - Cholera. 
        Chciałam dalej odgrywać twardą laskę, ale przez ten jego seksowny uśmiech złego chłopca
znowu włączyła się Myszka Minnie. 
        – No dobrze, a pan kim jest? 
        – Detektyw Edward Cullen. Departament Policji Los Angeles. 
        Ach, tak. W myślach puknęłam się ręką w czoło. To wyjaśniało, dlaczego miał spluwę. Miałam
cichą nadzieję, że węszenie w cudzych rzeczach nie jest wykroczeniem. Kąciki jego ust znowu się
uniosły, jakby czytał w moich myślach. 
        – Jessica nie wie, że pani tu jest, prawda? 
        Nie zaszczyciłam jego pytania odpowiedzią, co go tylko jeszcze bardziej rozbawiło. Nie
skomentował tego, tylko zaczął przesłuchanie. 
        – Kiedy ostatni raz widziała pani Jacoba Howe'a? 
        – W piątek. Mieliśmy zjeść razem lunch. O co tu w ogóle chodzi?
        – Odwołał lunch? 
        – Nie, spóźniłam się. - Skrzywiłam się, poruszając drażliwy temat spóźnienia. - Kiedy tu przyjechałam, rozmawiał z panem, a potem...  

Urwałam, przypominając sobie, jak Jacob patrzył za Cullenem, zanim nagle odwołał nasz lunch. Już wtedy wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Nie podobało mi się, że przez to „coś" Jacob spakował manatki i ulotnił się w nieznane. Z trudem przełknęłam ślinę i spróbowałam zmienić temat.         
– A w ogóle jak pan się tu dostał? - zapytałam, wiedząc, że jeśli Jessica nie chciała wpuścić mnie, na pewno nie wpuściłaby gliniarza. 
        Wyszczerzył zęby w uśmiechu. 
        – Mam nakaz sądowy. 
        Podwójne och. Nagle moje teorie o szantażu i ciemnych sprawkach przestały wydawać się takie fantastyczne. 
        – Nakaz sądowy? - zapiszczałam. - Ale mam prawo zachować milczenie? 
        Uśmiechnął się szerzej, a w jego lewym policzku pojawił się dołek. Widać było, że go to bawi.
Mnie cała ta sytuacja nie wydawała się ani trochę zabawna. Mój chłopak zaginął, w jego gabinecie był gliniarz z nakazem, a na blacie w mojej kuchni leżał test ciążowy, czekając, aż znowu opiję się sprite'em. Nie, zdecydowanie nie było mi do śmiechu. 
        – To nakaz rewizji - wyjaśnił. 
        Usiadł na biurku Jacoba, wziął teczkę z dokumentami, które przed chwilą przeglądałam i zaczął je studiować, marszcząc w skupieniu brwi. Najwyraźniej rozumiał więcej niż ja. Zerknęłam mu przez ramię, żeby sprawdzić, czy w dokumentach nie pojawiło się nagle jakieś przystępne tłumaczenie, ale nie. Nadal wszystko było po chińsku. 
        – Czego pan szuka? - zapytałam w końcu. 
        – Dowodów. 
        Nie był zbyt wylewny. Jeśli chciałam informacji, musiałam je od niego wydostać. 
        – Okay, poddaję się. O co tu tak naprawdę chodzi? 
        Cullen uniósł wzrok. Przyglądał mi się spod zmrużonych powiek, jakby zastanawiał się, ile może mi powiedzieć.
        – W porządku. Pani chłopak - powiedział, podkreślając ostatnie słowo, jakby mi nie wierzył - jest poszukiwany w związku z oskarżeniem o defraudację, jakie wnieśliśmy przeciwko jednemu z jego klientów, Mike’owi Greenwayowi. - Urwał. - Słyszała pani o nim ?
        Owszem, słyszałam, i najwyraźniej moja mina mnie zdradziła. Laurent  Greenway był jednym z najważniejszych klientów Jacoba. Wiedziałam, że Jacob często się z nim kontaktował. W zeszły czwartek odwołał nawet naszą kolację, żeby się z nim spotkać. Ale jeśli Jacob miał kłopoty, nie zamierzałam być tą, która wbije ostatni gwóźdź do jego trumny.
– Zdaje się, że nazwisko obiło mi się o uszy. 
        Cullen wbił we mnie twarde spojrzenie. Super, teraz jeszcze wychodziłam na kiepską kłamczuchę. 
-Laurent  Greenway jest prezesem Victoria  Technologies - ciągnął. - Starają się wejść na giełdę i dopełniają formalności z Komisją Papierów Wartościowych i Giełd. Jednak niezależny audyt finansów firmy wykazał drobne nieprawidłowości. 
        – Jak drobne? 
        – Rozbieżności w rachunkach na dwadzieścia milionów dolarów. 
        – Wow. - Zdecydowanie wybrałam złą branżę. 
        – Zanim zdążyliśmy wnieść oskarżenie, Greenway zniknął. 
        – Z gotówką? 
        – Zgadza się. Pieniądze zostały przelane z Victoria Newtone na konto z upoważnieniem, skąd w paru ratach trafiły do firmy PetriCorp. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało cacy, ale potem zorientowaliśmy się, że PetriCorp istnieje tylko na papierze. Niech pani zgadnie, kto jest jej  właścicielem ?
          -Laurent Greenway ?
         -  Blisko. Firma jest zarejestrowana na jego żonę Irine,która występuje w dokumentach pod panieńskim nazwiskiem Denali. Sęk w tym, że konta PetriCorpu też zostały wyczyszczone. Ślad na papierze urywa się na osobie, która założyła rachunki. 
        Poczułam ucisk w żołądku. 
        – Na Jacobie? 
        – Bingo. 
        Cullen rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona, bacznie mi się przyglądając. Starałam się nie okazać, jak bardzo jestem poruszona. 
        – Czy Jacob jest o coś podejrzany? 
        Twarz Cullena była nieprzenikniona. 
        – Jest osobą powiązaną ze sprawą. 
        Oho. Obejrzałam dość odcinków serialu Prawo i porządek, żeby wiedzieć, co to oznacza. Jak najszybciej musiałam odnaleźć Jacoba. Zanim zrobi to Cullen. Z prędkością błyskawicy ulotniłam się z kancelarii. Nie zaczekałam nawet, aż Jessica wyjdzie na przerwę, tylko wypadłam z powrotem przez szklane drzwi i przecięłam biegiem recepcję, słysząc, jak Miss Plastik woła za mną „oszustka". 
        W głowie kręciło mi się przez całe dwie przecznice drogi do samochodu. W zeszłym tygodniu Jacob wystawił mnie do wiatru, żeby pójść na kolację z Greenwayem. Jeśli to, co mówił Cullen, było prawdą, było to na dzień przed tym, zanim Jacob uciekł w nieznane. Aż bałam się pomyśleć, czego dotyczyło tamto spotkanie. Nie, żebym uważała, że Jacob naprawdę jest w coś zamieszany.
Był na to zbyt porządny; nie mógł nawet znieść przekrzywionego krawata. Nigdy nie zgodziłby się na udział w nielegalnym przedsięwzięciu. 
        Jeśli jednak nieświadomie pomógł Greenwayowi, możliwe, że wiedział więcej, niż powinien. A jeśli Greenway był pozbawionym skrupułów przestępcą, jak to sugerował Cullen, to Jacobowi ogło grozić niebezpieczeństwo. Mimo to wątpiłam, by wyszło mu na dobre, gdyby pierwsza znalazła go policja.
        Jakkolwiek na to spojrzeć, Jacob wpakował się w niezłe tarapaty. Wdrapałam się po schodach na drugi poziom parkingu, odpaliłam dżipa i wyjechałam na Grand. Stałam właśnie na czerwonymświetle, zastanawiając się, co dalej, kiedy zobaczyłam, jak z budynku Jacoba wychodzi Cullen. Wskoczył do swojego czarnego SUV - a, zaparkowanego w niedozwolonym miejscu (jedna z korzyści bycia gliną), odpalił silnik i włączył się do ruchu, trzy samochody przede mną. 
        Kiedy zapaliło się zielone, przemknął między samochodami i skręcił ostro w Ósmą ulicę. Odruchowo pojechałam za nim. Czy wiedziałam, co robię? Nie. Ale było dla mnie oczywiste, że Jacob nie pojechał zajmować się niedomagającą matką. Innych pomysłów nie miałam. Sądziłam, że jestem bardzo przebiegła, trzymając się w odstępie dwóch samochodów od Cullena, który jechał stodziesiątką na południe. Przebiliśmy się przez śródmieście, przecinając dzielnice Watts i Compton, aż wreszcie znaleźliśmy się na czterystapiątce. Jechał z rozsądną prędkością a ja żałowałam, że nie mam mniej rzucającego się w oczy samochodu. Choć uwielbiałam swojego czerwonego dżipa, zupełnie nie wtapiałam się w tło. Zapamiętałam sobie, żeby pożyczyć jasnobrązowego saturna Rosalie, jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi do głowy bawić się w szpiega. 
        Cullen jeszcze jakiś czas jechał na południe, aż w końcu skręcił na dwudziestkędwójkę i skierował się na wschód w stronę piątki i Orange County. Robiło się późno i wiedziałam, że na piątce będzie tłoczno. A ja umierałam z głodu. Sięgnęłam do schowka, w nadziei, że Rosalie zostawiła tam jakiegoś proteinowego batonika. Znalazłam tylko paczkę stęchłych krakersów i listek gumy. Zaczęłam zajadać krakersy, mając nadzieję, że Cullen wkrótce zatrzyma się przy Taco Bell. Nic z tego. 
        Dotarliśmy do piątki, gdzie czarny SUV zjechał na lewy pas, przygotowując się do długiej jazdy. Jęknęłam i zanotowałam w pamięci, żeby się zawczasu najeść, jeśli jeszcze kiedyś będę śledziła gliniarza. Kiedy byłam już bliska zrezygnowania z całej zabawy, a w oczy zajrzało mi widmo śmierci głodowej, Cullen zjechał z autostrady na Bear Street, kierując się w stronę San Joaquin Corridor. Serce zabiło mi mocniej, kiedy uświadomiłam sobie, że zmierzamy w sam środek najbardziej ekskluzywnej dzielnicy handlowej w Orange County. Może Cullen nie był wcale taki zły. Kiedy zbliżaliśmy się do centrum handlowego South Coast Plaza, SUV skręcił, oddalając się od dzielnicy handlowej w stronę mieszkalnej. Wkrótce wzdłuż ulic pojawiły się piętrowe wille w hiszpańskim stylu i domy stylizowane na angielskie rezydencje w stylu Tudorów. W końcu Cullen zatrzymał się przy olbrzymim, nowoczesnym domu, którego jedna ściana była wykonana w całości ze szkła. 
        Domyślałam się, że został zaprojektowany przez jakiegoś znanego architekta - poznawałam to po skosach i załamaniach konstrukcji, która sprawiała wrażenie, jakby mogła runąć przy mocniejszym podmuchu wiatru. Niewielki ogródek wypełniała głównie trawa i dekoracyjne kamienie, co znakomicie komponowało się z surowym pięknem szklanej konstrukcji. Cullen zaparkował SUV - a, wysiadł i podszedł do domu. 
         Zatrzymałam się po drugiej stronie ulicy, kuląc się na siedzeniu, na wypadek gdyby obejrzał się za siebie. Na szczęście tego nie zrobił. Jestem pewna, że mój czerwony dżip bardzo się wyróżniał wśród stojących wzdłuż ulicy jaguarów i beemek w neutralnych kolorach. Cullen zapukał do drzwi wejściowych i czekał. Po chwili zapukał jeszcze raz. Najwyraźniej nikogo nie było w domu.  Osunęłam się bezwładnie na siedzeniu na myśl, że przejechałam taki kawał drogi na próżno, w dodatku o pustym żołądku. 
        Pan Czarna Pantera obejrzał się przez ramię, jakby obawiał się, że ktoś może go obserwować. Nawyk prawdziwego gliniarza... Byłam pod wrażeniem. Jeszcze bardziej opuściłam się na siedzeniu, tak że ponad dolną krawędzią szyby wystawały tylko moje oczy i nos. Najwyraźniej Cullen uznał, że nie jest obserwowany, bo obszedł dom i zniknął za malowaną drewnianą furtką na tyłach. Czekałam. Nic się nie działo. Cholera. A jeśli forsował drzwi, żeby dostać się do środka? Może miał tam już skutego kajdankami Jacoba? 
        Otworzyłam drzwi samochodu, wysiadłam ostrożnie i skulona, prawie w kucki, ruszyłam na drugą stronę ulicy. Po chwili zdałam sobie sprawę, jak głupio muszę wyglądać. Wyprostowałam się więc i dumnie obeszłam dom, zupełnie jakbym była u siebie. Ogród za domem było znacznie okazalszy od tego od frontu. Rosły tu palmy, sukulenty oraz kwiaty strelicji, zwanej „rajskim ptakiem". W zboczu wzgórza, na którym stał dom, wyodrębniono kilka poziomów, z wydzieloną częścią na grillowanie, zadaszonym tarasem oraz basenem o olimpijskich wymiarach. 
        Cullen stał na najniższym poziomie i spoglądał na basen. Nie widziałam, na co dokładnie patrzy, więc szybko przemknęłam między zaroślami, wdrapując się o poziom wyżej od niego. Wyprostowałam się, żeby lepiej widzieć.
        Niestety, nierówne podłoże plus moje ponad pięciocentymetrowe obcasy sprawiły, że się pośliznęłam. Zaczęłam machać rękami, próbując odzyskać równowagę, ale było za późno.   Poleciałam głową do przodu i nim mogłam się powstrzymać, krzyknęłam. Cullen odwrócił się i zobaczył, jak młócę powietrze rękami, a potem lecę prosto na niego. 
        – Jezu... - wymamrotał, po czym upadł ze stłumionym jęknięciem, kiedy na nim wylądowałam. 
        Muszę przyznać, że wolałam takie lądowanie od runięcia na ziemię, choć nie jestem pewna, które było boleśniejsze. Napakowany tors Cullena nawet nie drgnął. Zastanawiałam się, ile godzin dziennie spędza na siłowni. 
        – Co pani tu robi, do cholery? - warknął, z nosem zaledwie kilka centymetrów od mojego.  Zamrugałam, starając się zignorować falę ciepła, którą poczułam, kiedy jego mięśnie się pode mną poruszyły. 
        – Jechałam za panem.
        – Tyle to sam wiem. Ale uznałem, że zostanie pani w samochodzie. 
        To by było na tyle, jeśli chodzi o błyskotliwą karierę Belli, kobiety szpiega. Zeszłam z niego, niezgrabnie wracając do pionu. Zapamiętać: prawdziwe dziewczyny Bonda nie noszą szpilek od Jimmy'ego Choo. 
        – Przepraszam - wymamrotałam, pewna, że zabrzmiało to równie głupio, jak się czułam. 
        Cullen burknął coś w odpowiedzi, podniósł się i otrzepał sobie tyłek. Starałam się nie gapić. W każdym razie nie za bardzo. 
        – Następnym razem włożę baleriny - zapowiedziałam. 
        – Mądrala - mruknął. 
        Nie sięgnął jednak po broń przy pasku, co uznałam za dobry znak. 
        – Czyj to dom? - zapytałam. 
        Oczy Cullena pociemniały. Zacisnął szczękę, aż na szyi wyskoczyła mu mała, pulsująca żyłka. 
        – Jej. - Wskazał na basen. 
        Spojrzałam na czystą, niebieską wodę, mieniącą się w promieniach popołudniowego słońca. 
        – Och! 
        Poczułam, że zaraz zwrócę wszystkie krakersy. Przed oczami tańczyły mi czarne plamki. Elegancki ogródek zawirował i gdyby nie ramię Cullena, którym natychmiast oplótł mnie w pasie, zaliczyłabym kolejne twarde lądowanie. W basenie była wysoka, szczupła kobieta, z obłokiem blond włosów. Unosiła się na powierzchni z twarzą do dołu.
~~~
Hej, a o to nowy rozdział.
Czekam na komentarze.
Jagoda

wtorek, 5 marca 2013

Rozdział 2

 Trzy dni później nadal nie miałam okresu. Ani wiadomości od Jacoba. Zaczynałam się
ponownie martwić. O Jacoba, choć nieotwarty test ciążowy na kuchennym blacie nie polepszał
sprawy. Jacob nigdy nie ignorował moich telefonów. 
        Zwykle sprawdzał swoje wiadomości o każdej pełnej godzinie i odpowiadał mi przynajmniej
SMS - em z uśmiechniętą buźką albo pisał „cześć, piękna". Tyle że tym razem zostawiłam mu chyba
milion wiadomości i nie dostałam ani jednej uśmiechniętej buźki. Drugą beztroską wiadomość
zostawiłam mu w sobotni poranek: „Cześć, jak się masz, pewnie miałeś wczoraj dużo roboty, skoro
nie zadzwoniłeś". W porze lunchu zadzwoniłam do jego biura, ale włączyła się sekretarka. 
        Odczekałam z kolejnym telefonem prawie do siedemnastej. Wtedy zostawiłam mu wiadomości
na sekretarce w pracy, komórce, sekretarce w domu i wysłałam e - mail pełen uśmiechów z
pytaniem: „Gdzie jesteś?" 
        W tym momencie zainterweniowała Rosalie, grożąc, że skrępuje mi ręce za plecami, jeśli nie
dam facetowi trochę luzu. Miała rację. Zaczynałam zachowywać się jak wariatka. Nie dzwoniłam
więc do niego przez całą niedzielę, aż do czasu, kiedy na kanale drugim zaczęły się wieczorne
wiadomości, w których energiczne reporterki donosiły o włamaniu w Reseda i innych
wydarzeniach dnia. 
        Wtedy zostawiłam mu trzy kolejne wiadomości. Niestety nie doczekałam się odpowiedzi. To
było zupełnie niepodobne do Jacoba. Choć bardzo się starałam, nie mogłam się pozbyć wrażenia,
że jego niewidzialny radar zaangażowania w jakiś sposób wykrył, że spóźnia mi się okres, w
związku z czym dał nogę. 
        W poniedziałek rano moja nadmiernie rozwinięta wyobraźnia i ja obudziłyśmy się z silnym
postanowieniem wytropienia mojego zaginionego chłopaka. Wzięłam prysznic, włożyłam ulubione
dżinsy, zielony jedwabny top na ramiączkach i szmaragdowe sandały bez pięt. Jeszcze tylko szybka
sesja z suszarką, odrobina błyszczyku i byłam gotowa do wyjścia. Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy
zaparkowałam samochód w pobliżu kancelarii Jacoba, ale chodnik już zaczynał parować
rozgrzanym powietrzem. Jeszcze tylko smogu nam brakowało.
        Dwie przecznice i trzech bezdomnych żuli dalej weszłam do klimatyzowanego budynku, w
którym pracował Jacob. Jak zwykle w recepcji straż trzymała Jessica. 
        – W czym mogę pomóc? - zapytała z mało przekonującą uprzejmością. 
        – Chciałabym zobaczyć się z Jacobem. 
        – Była pani umówiona? 
        Słowo daję, to się idealnie nadaje na jej epitafium. Tu spoczywa Jessica „czy jest pan(i)
umówiony(a)?" Stanley. Boże świeć nad jej duszą. 
        – Nie. Ale jestem pewna, że spotka się ze mną, jeśli tylko mu powiesz, że tu jestem. 
        – Pani godność? 
        Zmrużyłam oczy. 
        – Bella Swan. Jego dziewczyna. - Podkreśliłam ostatnie słowo. 
        – Przykro mi, panno Swan, ale pana Howe'a dziś nie ma. Wziął kilka dni urlopu. Zostawię mu
wiadomość, że pani wpadła. - Najwyraźniej świetnie się bawiła. 
        – Czemu nie powiedziałaś mi od razu, że go nie ma? 
        Napompowane usta Jessiki ułożyły się w uśmiech. A w każdym razie tak mi się wydawało.
Choć był to raczej szyderczy uśmieszek. 
        – Nie pytała pani. 
        Wzięłam głęboki oddech, tłumacząc sobie, że gdybym wychyliła się nad mahoniowym
pulpitem i wydrapała jej oczy, mogłabym zniszczyć sobie kolejny paznokieć. 
        – W porządku. Mówił dokąd się wybiera? 
        – Przykro mi - odparła Jessica, i tym razem nie miałam wątpliwości, że grymas na jej ustach to
szyderczy uśmieszek - ale nie jestem uprawniona do udzielania... 
        – Nieważne. - Przerwałam jej. 
        Dziś i tak dostarczyłam już Jessice wystarczająco dużo rozrywki. Obróciłam się i, wbijając
obcasy w brązowo - czerwoną wykładzinę, skierowałam się do windy, zostawiając Jessicę samą z jej
pasjansem. 
        A więc Jacoba nie było w pracy. Następny przystanek - jego mieszkanie. Jacob mieszkał w
Burbank, na strzeżonym osiedlu wysokich, pokrytych stiukiem budynków przy Sunset Canyon.
Wszystkie domy pomalowane były szarą farbą, która maskowała brud, a podczas dni z dużym
natężeniem smogu idealnie pasowała do koloru powietrza. Jacob mieszkał w trzecim budynku po
prawej. 
        Zaparkowałam samochód po drugiej stronie ulicy. Szczęśliwie udało mi się znaleźć wolne
miejsce na tej samej przecznicy, i to po zrobieniu zaledwie dwóch kółek. Zabezpieczyłam
kierownicę blokadą. Wstukałam kod żelaznej bramy, po czym przecięłam malutki dziedziniec, na
którym rosły jukki, krzewy liściaste i kwitnące teraz agapanty. 
        Kiedy dotarłam do drzwi mieszkania Jacoba, przystanęłam, wzięłam głęboki oddech i
włożyłam klucz do zamka. Częściowo spodziewałam się, że wyskoczą na mnie zbiry z mafii albo że
mieszkanie będzie zdemolowane, jakby Jacob został wywleczony z niego siłą, kopiąc i wrzeszcząc:
„Czekajcie, pozwólcie mi najpierw oddzwonić do mojej dziewczyny!" Rozczarowałam się.
Mieszkanie wyglądało tak jak zawsze. W salonie stały eleganckie czarne skórzane sofy w
towarzystwie małych szklanych stolików z chromowanymi okuciami. We wnęce kuchennej po
prawej panował idealny porządek, zielone granitowe blaty lśniły w promieniach porannego słońca,
wpadających przez szklane przesuwne drzwi prowadzące na balkon. 
        – Halo? - zawołałam w przestrzeń, chociaż podświadomie czułam, że nie otrzymam
odpowiedzi. 
        Mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego, Powietrze było lekko zatęchłe, jakby od wielu
dni nikt nie otwierał okien. To jeszcze spotęgowało mój niepokój. Jacoba nie było w domu. Nie było
go też w pracy. Zaczynało brakować mi pomysłów, gdzie jeszcze go szukać. Czy to możliwe, że
musiał nagle wyjechać z miasta? Może chodziło o jakąś pilną sprawę rodzinną? Jego matka
mieszkała sama w Palm Springs - może zachorowała? 
        Przecięłam pokój i skręciłam w wąski korytarz prowadzący do wyłożonej marmurem łazienki,
sypialni i dodatkowego pokoju, w którym Jacob urządził gabinet. Otworzyłam drzwi gabinetu i
ostrożnie zajrzałam do środka. Ani śladu Jacoba. Światełko automatycznej sekretarki na biurku
błyskało jak oszalałe. Czując tylko odrobinę wyrzutów sumienia, wcisnęłam guzik odtwarzania. Nie
do wiary, ale wszystkie z dwunastu wiadomości były ode mnie. Rety. Szybko je skasowałam,
zostawiając tylko jedną, na której sprawiałam wrażenie rozsądnej, zdrowej psychicznie dziewczyny.
        Szybko rozejrzałam się po gabinecie. Nie zauważyłam żadnych biletów lotniczych na Bahamy
ani telegramów pod tytułem „Mama jest chora, natychmiast przyjeżdżaj". Przeszłam do sypialni,
stukając obcasami po eleganckiej drewnianej podłodze. Podobnie jak w innych pokojach w sypialni panował idealny porządek. Łóżko było zaścielone, na burgundowej kołdrze nie było ani jednej
zmarszczki. Na komodzie leżały zwykłe drobiazgi codziennego użytku: trochę drobniaków, stare
okulary przeciwsłoneczne, pudełko zapałek, opakowanie witamin i dwa długopisy Bic. 
        Czując się trochę jak Columbo, sprawdziłam adres na zapałkach. Należał do klubu, do którego
Jacob zabrał mnie w zeszłym tygodniu. Cholera! To by było na tyle, jeśli chodzi o moje zdolności
detektywistyczne. Wysunęłam górną szufladę komody. Zrolowane skarpetki i slipy Hanes również
nie dostarczyły mi żadnej wskazówki co do miejsca pobytu Jacoba. 
        Czułam, że myszkując w jego komodzie, jestem po prostu wścibska. Sięgnęłam ręką głębiej i
skrzywiłam się wyciągając parę fioletowych skarpet w romby. Wysunęłam kolejną szufladę. Były w
niej T - shirty i spodenki sportowe. Trochę w nich pogrzebałam i natknęłam się na obcisłe
jaskrawoniebieskie spodenki do biegania. Boże! Trzeba się ich pozbyć. Cisnęłam je w stronę kosza
na śmieci, pewna, że Jacob później mi za to podziękuje. Właśnie miałam się zabrać do szuflady z
piżamami, kiedy poza własnym mruczeniem, którym dawałam wyraz swojej dezaprobacie,
usłyszałam coś jeszcze. Dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. W pierwszej chwili pomyślałam, że
to Jacob i że:
        – Halo? Jacob, jesteś tam? 
        Znieruchomiałam. Był to męski głos, ale nie należał Jacoba. Boże, co ja zrobię, jeśli to jakiś
jego kumpel? Owszem, Jacob dał mi klucz, ale nie po to, żebym zakradała się tu pod jego
nieobecność i robiła inspekcję garderoby. Drżąc ze strachu, że na zawsze zostanie mi przyczepiona
etykietka „tej trzepniętej laski, która grzebie w szufladach", szybko wskoczyłam do szafy Jacoba i
zasunęłam za sobą drzwi. Możecie mnie nazwać tchórzem i panikarą, proszę bardzo. 
        Usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych, a potem kroki przemierzające mieszkanie.
Słyszałam dźwięk otwieranych i zamykanych szafek w kuchni i skrzypienie skóry, kiedy intruz
ruszał poduszkami na sofie. Kroki przemieściły się na korytarz, gdzie nieznajomy nagle się
zatrzymał, zapewne przed gabinetem Jacoba. 
        Znów się rozległy, tym razem trochę przytłumione, kiedy wszedł do środka. Uchyliłam leciutko
drzwi szafy i wyjrzałam. Niczego nie widziałam, więc cichutko, na palcach podeszłam do drzwi
sypialni. Usłyszałam charakterystyczny sygnał i mieszkanie wypełnił mój głos, nagrany na
automatyczną sekretarkę. - „Cześć, Jacob, to ja. Tak się tylko zastanawiam, co porabiasz. Nie
odzywasz się do mnie. No może nie jakoś za długo, ale zdaje się, że miałeś do mnie wczoraj
zadzwonić. Nie, żebym czekała na twój telefon. Ale może zapomniałeś. Albo byłeś naprawdę zajęty.
Co całkowicie rozumiem, w końcu prowadzisz tyle spraw i masz mnóstwo na głowie. Widzisz, to nie
tak, że myślę, że o mnie nie myślisz. Jestem pewna, że myślisz. I rozumiem, że mogłeś zapomnieć
do mnie zadzwonić, bo wiem, że jesteś strasznie zajęty. W każdym razie zadzwoń do mnie, jak tylko
będziesz mógł, okay?" Boże, czy to naprawdę byłam ja? Nic dziwnego, że mój chłopak dał dyla.     
        Zdawało mi się, że słyszę śmiech intruza, kiedy sekretarka się wyłączyła. Całe szczęście, że
usunęłam pozostałe wiadomości. Usłyszałam dźwięk wysuwanych i zamykanych szuflad biurka,
szelest przekładanych papierów. Mogłam przysiąc, że ten facet przeszukuje rzeczy Jacoba. Ale w
takim razie, co to za kumpel? Miałam tylko nadzieję, że znajdzie to, czego szuka, i nie wejdzie do
sypialni. Nic z tego. Po chwili znowu usłyszałam kroki. Zbliżały się. Wydałam z siebie zduszony jęk
i wskoczyłam z powrotem do szafy, szybko zasuwając za sobą drzwi. 
        Chwilę później nieznajomy wszedł do pokoju. Przykucnęłam na podłodze, wciskając się między
stos zimowych swetrów i kolekcję mokasynów od Bruno Magliego. Słyszałam, jak intruz wysuwa
szuflady komody, grzebiąc w nich tak jak ja przed chwilą. Czego szuka? Ciekawość wzięła górę nad
strachem. Uchyliłam leciutko drzwi, żeby rzucić na niego okiem. Natychmiast go rozpoznałam.
Szerokie plecy pochylone nad komodą Jacoba, wytarte dżinsy, miedziane włosy. 
        Był to ten sam facet, którego widziałam w kancelarii z Jacobem. Pan Nikt. Oprócz dżinsów
znowu miał na sobie czarny T - shirt, ale tym razem był bez blezera - było za gorąco. Rękawy
koszulki ciasno opinały jego pokaźne bicepsy. Zdaje się, że spod jednego z rękawów wystawał
tatuaż, ale nie mogłam dojrzeć, co przedstawia. Potem zobaczyłam broń. Zastygłam w bezruchu, z
wzrokiem utkwionym w kawałku błyszczącego metalu, wsuniętego za pasek dżinsów nieznajomego.
Kolba pistoletu ciasno przylegała do jego umięśnionego brzucha. 
        Mój oddech stał się szybki i urywany, kiedy gorączkowo starałam się znaleźć racjonalne
wytłumaczenie, dlaczego uzbrojony facet przeszukuje rzeczy osobiste Jacoba. Pan Uzbrojony i
Niebezpieczny mruczał coś pod nosem, wysuwając szufladę z bielizną. Wytężyłam słuch, żeby
usłyszeć, co mówi. 
         – Niech to szlag... Wiem, że coś zostawiłeś... A to co...? - Urwał, unosząc fioletowe skarpety w
romby.
        Pokręcił głową, wydając dźwięk, przypominający coś pomiędzy prychnięciem a chichotem, a
potem wrzucił skarpety z powrotem do szuflady. Cóż, może i był złym facetem, ale przynajmniej
miał dobry gust. Przyglądałam się, jak przeszukuje kolejną szufladę. 
        – Cholera... to niemożliwe, żeby ten sukinsyn wszystko zabrał. 
        Zaraz, jak to „wszystko zabrał"? Moje oczy oswoiły się już z ciemnością i rozejrzałam się po
szafie, w której wisiały rzędy garniturów, koszulek polo i wyprasowanych w kant spodni. Dało się
zauważyć wyraźne luki. Poczułam ucisk w żołądku, zbierało mi się mdłości. Zniknęły ubrania,
zniknął mój chłopak. 
        Facet ze spluwą grzebał w szufladzie z bielizną Jacoba, a ja siedziałam skulona w szafie,
modląc się, żeby zawroty głowy, które czułam, były oznaką strachu, a nie ciąży. To wszystko bardzo
mi się nie podobało. Nie miałam pojęcia, co tu się dzieje, ale na pewno nic dobrego. Po chwili było
jeszcze gorzej. Pan Nikt ruszył w kierunku szafy. Przygryzłam wargę, mając nadzieję, że się odwróci
i sobie pójdzie. Niestety. Szedł prosto na mnie. Zacisnęłam mocno powieki i zwinęłam się w kłębek. 
        Modliłam się w duchu, obiecując, że będę częściej chodzić do kościoła, połowę zarobków
oddawać biednym, i naprawdę pracować przy wydawaniu posiłków w Święto Dziękczynienia, a nie
tylko mówić tak mojej matce, żeby uniknąć jedzenia jej suchego jak wiór indyka. Słyszałam, jak
drzwi się przesuwają, i otworzyłam jedno oko. Podziękowałam bezgłośnie niebiosom, bo intruz
odsunął drzwi z drugiej strony, tak że nadal skrywał mnie mrok. Wstrzymałam oddech,
przekonana, że w otaczającej ciszy każde zaczerpnięcie tchu będzie równie głośne jak młot
pneumatyczny w akcji. Pan Nikt spojrzał na wiszące ciuchy, mrużąc ciemne oczy, jakby w myślach
prowadził jakieś obliczenia. 
        – Cholera - rzucił, wypuszczając powietrze. 
        Potem odwrócił się i wyszedł z sypialni. Słyszałam, jak idzie korytarzem, a potem wychodzi z
mieszkania, zamykając za sobą drzwi z takim impetem, że zaczęły mi szczękać zęby. Choć możliwe,
że szczękały same z siebie. Uświadomiłam sobie, że się trzęsę, i opatuliłam się wełnianym swetrem.
Jeszcze przez dwie minuty siedziałam w ciemnej szafie, zanim odważyłam się wyjść. 
        Nie wiem, co zrobiłby Pan Nikt, gdyby mnie zobaczył, ale spluwa zatknięta za pas jego lewisów
nie wróżyła nic dobrego. Ostrożnie wystawiłam głowę za drzwi sypialni. Ani śladu zbira.
Najszybciej, jak mogłam, przemknęłam na palcach korytarzem i ulotniłam się z mieszkania Jacoba.
Przecięłam sprintem ulicę, kuląc się jak pod ostrzałem. Gdy tylko znalazłam się w samochodzie,
zamknęłam drzwi od środka, zdjęłam blokadę z kierownicy i odpaliłam silnik. Nadal trzęsły mi się
dłonie, kiedy regulowałam klimatyzację. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich oddechów,
oceniając sytuację. Byłam cała. Pan Nikt mnie nie zauważył. Nie dostałam kulki w łeb ani się nie
zmoczyłam. 
        Wszystko było w porządku. No dobra, nie wszystko było w porządku. Jacob spakował się i
wyjechał. Było to jasne zarówno dla Pana Nikt, jak i dla mnie. Ale dokąd wyjechał? I dlaczego?
Jacob nie wspominał, że planuje wyjazd, a biorąc pod uwagę, że do jego mieszkania włamał się
uzbrojony facet, nie sądziłam, żeby chodziło o wakacje w Club Med. Ukrywał się? Miał kłopoty? 
        Zważywszy na fakt, że uważał wrzucenie sobie w koszty lunchu ze mną za nieetyczne, trudno
mi było w to uwierzyć. Zastanawiałam się, czy nie powinnam zadzwonić na policję. Nie byłam
jednak wcale pewna, czy Pan Nikt dopuścił się przestępstwa, wchodząc do cudzego mieszkania i
grzebiąc w szufladzie z bielizną właściciela. Czy zamknęłam za sobą drzwi? Byłam zbyt przejęta
sytuacją, by zwrócić na to uwagę. A jeśli nie, to nie mogło być mowy o włamaniu. Boże, miałam
nadzieję, że Jacob jest cały i zdrowy. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby coś mu się stało. Co z
moim... spóźnionym okresem? Poczułam, jak zalewa mnie nowa fala mdłości. 
        Przysięgłam sobie, że jeśli Jacob wygrzewa się na Bahamach, to go zabiję. Wtedy w mojej
torebce rozległo się dzwonienie. Aż podskoczyłam, niemal uderzając głową w sufit, cała
nabuzowana adrenaliną. Sięgnęłam do torebki i otworzyłam motorolę. Na wyświetlaczu
zobaczyłam numer mojej matki. Gdyby dzwonił ktoś inny, zignorowałabym go. Ale znając mamę,
pewnie wysłałaby za mną Gwardię Narodową na poszukiwania, gdybym nie odebrała przed
czwartym sygnałem. 
        – Halo? 
        – Bello, nie zapomniałaś, prawda? 
        – Oczywiście, że nie. - Zaczęłam gorączkowo myśleć. O czym miałam nie zapomnieć? 
        – To dobrze. Bo mamy rezerwację na piątą, a Phil odwołał ostatnią klientkę, żeby być z nami. 
        Racja. Phil, znany również jako Podrabiany Tatuś, był właścicielem Fernando's, najgorętszego
salonu piękności na Rodeo Drive, i miał wkrótce zostać moim ojczymem. Ciągle nie byłam na sto
procent pewna, czy Phil jest hetero, ale bardzo mi odpowiadały zniżki na manikiur. Mama spiknęła
się z Philem, kiedy po dwudziestu sześciu latach bycia samotną matką odkryła cudowny świat
internetowych randek. 
        Zdecydowana wrócić do obiegu w wielkim stylu, udała się do Fernando's w celu poddania się
ekstremalnej metamorfozie. Traf chciał, że to Phil ciął, farbował i stylizował jej włosy, robiąc z nich
małe dzieło sztuki. Po trzech miesiącach flirtowania i zabiegów fryzjerskich mama ze zdumieniem
odkryła, że Phil nie tylko jest hetero (rzekomo), ale że również jest nią zainteresowany nie tylko
jako fryzjer, ale i mężczyzna. 
        Pięć miesięcy później planowali piękną ceremonię ślubną nad brzegiem morza w Malibu, która
miała się odbyć za tydzień od soboty. Ja byłam pierwszą druhną i dziś mama chciała zapoznać
mnie z moim kolejnym oficjalnym obowiązkiem, numer, bodajże, trzy tysiące: miałam
zorganizować jej wieczór panieński. 
        Rozważałam, czy nie wymyślić jakiejś wymówki, by uniknąć wspólnego obiadu. Nadal trzęsły
mi się ręce. Serce, co prawda, nie waliło już jak oszalałe, ale nadal ściskało mnie z niepokoju w
piersi i byłam cała spięta. Jednak, znając mamę (patrz wzmianka o Gwardii Narodowej), gdybym
postanowiła się wykpić od spotkania, musiałabym liczyć się z wieloma pytaniami, na które nie
miałam ochoty odpowiadać. Tak więc dałam sobie spokój. 
        – Okay. Możesz na mnie liczyć. Piąta trzydzieści, tak? 
        – Piąta! - wrzasnęła moja matka do telefonu. 
        – Okay. - Spojrzałam na zegarek. Czwarta czterdzieści siedem. Biorąc pod uwagę natężenie
ruchu o tej porze, musiałam się sprężać. - Już jestem w samochodzie, mamo. Zaraz będę. 
        – Dobrze. Nie chcę, żebyś się spóźniła. 
        Udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania. 
        – Coś przerywa, mamo. Muszę kończyć. Pa. 
        Dotarłam do restauracji Garibaldi's w Studio City dokładnie dwadzieścia dziewięć po piątej.
Być może byłabym na czas, gdybym przez całą drogę nie zerkała co chwila we wsteczne lusterko,
sprawdzając, czy gdzieś za mną nie czai się Pan Nikt. Na szczęście nie zauważyłam nikogo
podejrzanego. Chociaż fakt, że go nie widziałam, wcale nie oznaczał, że go tam nie było. Chyba
popadłam w paranoję? 
        Znalazłam wolne miejsce i zaparkowałam pomiędzy jaguarem a zdezelowanym dodge'em
dartem. Na szczęście miałam na nogach wygodne sandały bez pięt Spigi, więc pokonanie sprintem
półtorej przecznicy nie odbiło się na moim zdrowiu. Phil stał na zewnątrz i rozmawiał przez telefon.
Na jego opalonej twarzy malowało się pełne skupienie. Opalenizna była oczywiście sztuczna. Kiedy
Phil przyjechał do Beverly Hills, przeistoczył się z farmera ze Środkowego Zachodu w Fernando w
europejskiego mistrza nożyczek. Słusznie uznał, że szanse, by elita mieszkająca w obrębie kodu
90210 chciała bywać w salonie o nazwie Phil’s były równe zeru. Na nieszczęście jego rodzina miała
szwajcarsko - niemieckie korzenie, więc aby nie wydała się sprawa jego lipnego hiszpańskiego
pochodzenia, dwa razy w tygodniu fundował sobie zabieg opalania sprejem. Kiedy Phil mnie
zobaczył, uśmiechnął się. Pozdrowił mnie uniesieniem ręki i gestem zachęcił, żebym weszła do
środka.
        Ubrana na czarno hostessa skierowała mnie do stolika pośrodku sali, gdzie siedziała moja
matka, zerkając na zegarek i zaciskając wąskie usta. 
        – Bello, spóźniłaś się. 
        Chciałam, żeby ludzie przestali mi to ciągle wypominać. Nachyliłam się i cmoknęłam powietrze
przy jej policzku. 
        – Przepraszam, mamo, był korek. 
        Przewróciła oczami. Były brązowawo - zielone, jak moje, ale podkreślone jasnoniebieskim
cieniem do powiek, którego używała, na długo zanim stał się znowu modny. Ubrana była w czarne
legginsy przeniesione rodem z 1986 roku i dzianinowy top z wyszytym na przedzie kotkiem.
Podziękowałam w duchu niebiosom, że nie odziedziczyłam po niej gustu. 
        – Zapomniałaś, prawda? - zapytała. 
        – Na pewno bym sobie przypomniała. 
        – Jasne. - Żadna z nas w to nie wierzyła. – W każdym razie - ciągnęła, kiedy usiadłam -
zrobiłam wstępny plan rozsadzenia gości i chcę, żebyś rzuciła na niego okiem. Poza tym - dodała z
szelmowskim błyskiem w oku - znalazłam idealne miejsce na mój wieczór panieński. Oho. 
        – Co to za miejsce? - zapytałam, obawiając się odpowiedzi. 
        – Beefcakes. 
        Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione. 
        – Beefcakes? 
        Mama nachyliła się do mnie i szepnęła. 
        – To lokal z męskim striptizem. - Poruszyła brwiami w taki sposób, że znowu zrobiło mi się
niedobrze. 
        – Jesteś pewna, że nie wolisz spędzić dnia z przyjaciółkami w spa? - zapytałam błagalnie.                   – Daj spokój, Bello. Wrzuć na luz. Będzie fajnie. Poza tym to, że wychodzę za mąż, nie oznacza, że umarłam. Nadal potrafię docenić męskie ciało w całej jego wspaniałości. 
        Miałam ochotę puścić pawia. 
        – Och, i musimy podjąć ostateczne decyzje co do przyjęcia. Zamówiłam tylko jeden namiot, na
bufet, więc modlę się, żeby nie padało. - Mama zrobiła mały znak krzyża. 
        – Jesteśmy w LA, mamo. Tu nigdy nie pada. 
        Trochę przesadziłam, ale biorąc pod uwagę, że mieszkańcy Los Angeles uważali opady rzędu
siedmiu centymetrów za monsun, było prawie pewne, że nic nam nie grozi. Nie wspominając już o
tym, że był lipiec. Bogowie pogody nie odważą się zesłać deszczu w środku sezonu turystycznego.
Już im Charlton Heston przemówi do rozumu za pomocą swojej dubeltówki. 
        – No dobrze - powiedziała mama, rozglądając się wśród stałych bywalców Garibaldi's za
moimi plecami. 
        – Gdzie jest Jacob? 
        Sama chciałabym to wiedzieć. 
        – Nie dał dzisiaj rady - odparłam, licząc, że nie będzie drążyć tematu. 
        Nadal nie wiedziałam, co sądzić o Panu Uzbrojonym i Niebezpiecznym w mieszkaniu Jacoba,
ale wiedziałam na pewno, że nie mam jeszcze opracowanej specjalnie na użytek mamy okrojonej
wersji.
        – Och, to szkoda - odparła. 
        Na szczęście pojawił się kelner z jedzeniem, co oszczędziło mi dalszych pytań na temat mojego
przebywającego w nieznanym miejscu chłopaka. 
        – Co to? - zapytałam, uświadamiając sobie, że nie jadłam od rana i po prostu umieram z głodu. 
        – Cząstki dojrzałych gruszek z pokruszoną gorgonzolą na młodych listkach sałaty -
wyrecytowała mama. 
        Skosztowałam. Przepyszne. Okay, może i będę musiała słuchać o przerażającym wieczorze
panieńskim, ale przynajmniej jedzenie biło na głowę zupkę w proszku, która czekała na mnie w
domu. Właśnie pałaszowałam drugą gruszkę, wydając z siebie pomruki zadowolenia, kiedy w
końcu dołączył do nas Phil. Nachylił się, dał mi całusa w policzek i usiadł obok mnie. 
        – Przepraszam, moje panie, musiałem to odebrać. Nagły wypadek z trwałą. 
        – Nagły wypadek z trwałą? - zapytała mama. 
        – Mówiłem Francine, żeby nie kładła sobie koloru przez czterdzieści osiem godzin po
zrobieniu trwałej, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz wygląda jak brązowy francuski pudel.
Jutro rano przyjdzie na oszacowanie szkód. 
        Mama i ja pokiwałyśmy głowami ze stosowną powagą. 
        – No dobrze - powiedziała mama, splatając przed sobą dłonie i prostując się na krześle. - Skoro
jesteśmy w komplecie, chciałabym coś ogłosić. - Spojrzała na mnie znacząco. - Zgadnijcie, kto jest
w ciąży. 
        Gruszka utkwiła mi w gardle. To niemożliwe, żeby wiedziała! Już było po mnie widać?
Powiększyły mi się piersi? A może promieniowałam blaskiem ciężarnej? Wiedziałam, że powinnam
się przypudrować w samochodzie. Na szczęście zanim zdążyłam wyrzucić z siebie, że po prostu
trochę spóźnia mi się okres, mama postanowiła zakończyć zabawę w zgadywanki. 
        – Alice! 
        Przełknęłam gruszkę, oddychając z ulgą. Oczywiście. Moja kuzynka Alice. Czy, jak ją
nazywaliśmy w naszej rodzinie, Inkubator. W ciągu ostatnich czterech lat zdążyła wydać na świat
trzy pędraki. Myślę, że chciała ustanowić jakiś rekord. Co, naturalnie, ogromnie uszczęśliwiało
moją babcię. W irlandzkiej katolickiej rodzinie nigdy nie jest dość dzieci. 
        – To super - powiedziałam z udawanym entuzjazmem. 
        – Super? To absolutnie uroczo! - wykrzyknął Podrabiany Tatuś. 
        Okay, jest hetero na osiemdziesiąt procent. 
        – Och - powiedział, wymachując dłońmi w powietrzu. - Jedna z moich klientek robi śliczne
kosze z prezentami dla maluszków. Do wiklinowej kołyski wkłada organiczne misie i ręcznie
dziergane maleńkie buciczki. Są takie słodkie. 
        – Och, genialny pomysł! Musimy jej kupić taki kosz - podchwyciła zaaferowana mama. – Co ty
na to, Bello? Wybierzemy się razem na zakupy dla maluszka? 
        Prawdę mówiąc, nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zaczynałam już dostawać od tej
rozmowy wysypki. Im więcej myślałam o Alice i jej trzech maleństwach plus czwartym w drodze,
ręcznie dzierganych malutkich buciczkach, a przede wszystkim o nieotwartym teście ciążowym
leżącym na kuchennym blacie w moim mieszkaniu, tym bardziej kusiło mnie, żeby wybiec z
restauracji i nawymyślać mojemu chłopakowi za to, że kupił wybrakowane kondomy.  Tyle że nie
mogłam tego zrobić. Nie miałam pojęcia, gdzie podziewa się Jacob, a nie zamierzałam zostawiać na
jego sekretarce więcej wiadomości, z których miałby później ubaw Pan Nikt. 
        – Hej, czy kogoś nie brakuje? - zapytał Podrabiany Tatuś, patrząc przez stół na puste krzesło. -
Gdzie Jacob? 
        Jak się wkrótce okazało, było to pytanie za milion dolarów.
                                                                         ~~~
Kolejny rozdzialik :D
Teraz wiadomość dla wszystkich Team Edward: 
Edward będzie!!! Duuużo Edwarda. Bez niego bym się załamała. 
Proszę o komcie.
Jagoda :*

niedziela, 3 marca 2013

Rozdział 1

  Spóźniałam się. I nie chodzi mi o spóźnienie, które wzięło się stąd, że za długo układałam
włosy i dlatego teraz tkwiłam w korku. Chodzi o poważniejsze spóźnienie. Takie, przez które przed
oczami przelatywały mi ostrzeżenia z opakowań dureksów o 99 - procentowej skuteczności.     Zaciskając mocno ręce na kierownicy, jechałam czterystapiątką, krzycząc w duchu: dlaczego
ja? Dlaczego właśnie ja? Jestem dziewczyną nowego tysiąclecia. Na lekcjach wychowania
seksualnego w szóstej klasie robiłam staranne notatki. W zamkniętej przegródce torebki noszę
prezerwatywy, tak na wszelki wypadek. I od drugiej klasy liceum, od czasu zupełnie nieudanego
pierwszego razu na tylnym siedzeniu chevroleta rocznik 82, samochodu Todda Hansona, zawsze
byłam wyjątkowo ostrożna. I właśnie mnie spóźniał się okres. Nic dziwnego, że byłam
zdenerwowana.
        – Rosalie? - Cisza. - Rosalie, muszę z tobą pogadać. - Cisza. - Przysięgam, że jeśli postanowiłaś
mnie ignorować, więcej się do ciebie nie odezwę.
       Przełożyłam komórkę do drugiej ręki, kiedy zmieniałam pas, o mało nie zderzając się z
pickupem z napisem „umyj mnie" na brudnej karoserii, i znów zaczęłam zaklinać automatyczną
sekretarkę mojej najlepszej przyjaciółki.
        – Rosalie, proszę, proszę, proszę odbierz! Proszę? - Zamilkłam na moment. Zero reakcji. - Okay, zdaje się, że naprawdę cię nie ma. Ale proszę, proszę, proszę oddzwoń do mnie, jak tylko
odsłuchasz wiadomość. Czyli jak najszybciej. To naprawdę wyjątkowa sytuacja. Muszę z tobą
natychmiast pogadać!
        Podkreśliłam to jeszcze, wciskając klakson, kiedy jakiś łysy facet w kabriolecie wjechał przede
mnie, a potem miał jeszcze czelność pokazać mi środkowy palec. Witajcie w LA. Zamknęłam
telefon, łamiąc przy okazji wymanikiurowany paznokieć, i policzyłam do dziesięciu. Usiłowałam
przypomnieć sobie uspokajające techniki oddychania z zajęć jogi, na które Rosalie zaciągnęła mnie
w zeszłym miesiącu. Niestety, cała moja uwaga była wtedy skupiona na tym, by nie wylądować na
twarzy podczas pozycji „pies z głową w dół", i chyba właśnie zaczynałam się hiperwentylować.
        Wjeżdżając na dziesiątkę, zerknęłam na cyfrowy wyświetlacz na desce rozdzielczej i
uświadomiłam sobie, że, o ironio, teraz jestem spóźniona w sensie dosłownym. Spóźniona na
spotkanie z moim chłopakiem, Jacobem Howe'm, z którym umówiłam się na lunch. Zrobił
rezerwację na pierwszą u Gianiego, a była już dwunasta pięćdziesiąt osiem. Zamszowym botkiem
(przez te buty zupełnie wyczyściłam swoją kartę kredytową Macy'ego, ale było warto!) wdepnęłam
mocniej pedał gazu, wcześniej sprawdziwszy we wstecznym lusterku, czy w pobliżu nie ma
gliniarzy. Nie żebym jechała za szybko. No może trochę. Ale miałam już dość wrażeń jak na jeden
dzień i nie potrzebowałam jeszcze spotkania z chłopakami z policji stanowej.
        Przy okazji szybko skontrolowałam swój wygląd. Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że zjadały
mnie nerwy. Moje blond włosy nadal były zebrane w twarzowy półkok - parę kosmyków uwolniło
się, ale nieład jest w modzie, prawda? Wyciągnęłam błyszczyk Raspberry Perfection i przejechałam
nim po ustach, ignorując faceta za mną. Hej, jeśli w kryzysowej sytuacji dziewczyna nie może
poprawić sobie humoru błyszczykiem, to co jej pozostaje?
        Z dumą muszę powiedzieć, że jeszcze tylko dwa razy zatrąbiono na mnie, zanim w końcu
wjechałam małym czerwonym dżipem (dzisiaj, ze względu na włosy, z postawionym dachem) na
wielopoziomowy parking na rogu Siódmej i Grand. Założyłam blokadę na kierownicę,
przygotowując się, by ruszyć truchtem przez dwie przecznice do kancelarii mojego chłopaka, gdzie
miałam się z nim spotkać... zerknęłam na zegarek - cholera! Dwanaście minut temu.
        Cóż, spójrzmy na to z innej strony: pewnie kiedy mu powiem, że spóźnia mi się okres,
natychmiast zapomni, że się spóźniłam. Szczerze obawiałam się tej rozmowy. Wyobrażałam ją
sobie mniej więcej tak: „Cześć Jacob, przykro mi, że się spóźniłam. A tak przy okazji, możliwe, że
noszę twoje dziecko". Tu rozlega się dźwięk jak z kreskówki, kiedy Jacob rzuca się do ucieczki i
wpada na drzwi. Ech. Nie ma dobrego sposobu na obwieszczenie takiej nowiny. Spotykaliśmy się
dopiero od paru miesięcy. Nie doszliśmy jeszcze nawet do etapu wspólnego kupowania drobiazgów
do jego mieszkania i nagle musimy odbyć taką rozmowę? Idąc, poprawiłam ramiączko stanika.  
        Wsunęłam je z powrotem pod top, starając się wyglądać jak kobieta, która ma wszystko pod
kontrolą, a nie jak desperatka, która usiłuje sobie przypomnieć, w reklamie jakiego testu ciążowego
zachwalali, że wynik można odczytać natychmiast na cyfrowym wyświetlaczu.
        Dokładnie czternaście minut po czasie weszłam do kancelarii Dewey, Cheatem i Howe (Dewey,
Chwatem & Howe - nazwa fikcyjnej kancelarii prawniczej, wykorzystywana w gagach i wątkach
komediowych, pochodząca od słów „Do we cheat'em? And how!", którą w wolnym tłumaczeniu
można przełożyć jako „naciągacze"). Tak naprawdę, kancelaria nazywała się
Donaldson, Chesterton i Howe, ale nie mogłam się oprzeć, by ich nie przezywać. Biorąc pod uwagę,
jakich klientów reprezentowali (ludzi w kreacjach Chanel i roleksach), przezwisko pasowało jak
ulał, niczym importowana rękawiczka z cielęcej skórki. Za drzwiami z matowego szkła podłoga była
wyłożona brązowo - czerwoną wykładziną, która tłumiła moje kroki, kiedy szłam w stronę
stanowiska recepcjonistki. Wielki, owalny pulpit z ciemnego drewna znajdował się w głębi
przestronnego pomieszczenia, a po obu jego stronach ciągnął się rząd drzwi z matowego szkła
prowadzących do sal konferencyjnych i gabinetów. Docierały stamtąd stłumione odgłosy stukania
w klawiaturę i rozmów, wycenianych na czterysta dolarów za godzinę.    
        – W czym mogę pomóc? - zapytała Barbie za biurkiem. 
        Jessica. Czy, jak lubiłam ją nazywać, Miss Plastik. Jessica co miesiąc wydawała dwie trzecie
swojej pensji na rozmaite zabiegi kosmetyczne. W tym tygodniu napompowała sobie usta
kolagenem a la Angelina Jolie. W zeszłym miesiącu powiększyła sobie piersi, oczywiście do
rozmiaru podwójne D. Jej tlenione blond włosy jak zwykle były natapirowane, co dodawało jej pięć
centymetrów wzrostu, choć i bez tego była irytująco wysoka - miała prawie metr siedemdziesiąt. Ja
sama jestem drobną osobą. Kiedy mam dobry dzień dociągam do stu pięćdziesięciu sześciu
centymetrów. Z powodu wymogów odnośnie do minimalnego wzrostu nie kwalifikuję się do
połowy kolejek w Six Flags (Six Flags - amerykańska sieć parków rozrywki).
        – Przyszłam zobaczyć się z Jacobem - poinformowałam Miss Plastik.
        – Czy jest pani umówiona z panem Howe'em? - Jessica zamrugała niewinnie niebieskimi
oczami (z trudnością - to przez lifting brwi, któremu poddała się dwa miesiące temu), ale ja
wiedziałam, w co gra.
        Jej jedyną rozrywką w recepcji Dewey, Cheatem and Howe jest decydowanie o dostępie do
świętych gabinetów znajdujących się za drzwiami z matowego szkła. Spojrzałam na nią, mrużąc
oczy.
        – Tak, tak się składa, że jestem z nim umówiona.
        – Pani godność?
        Starałam się nie przewrócić oczami. Spotykałam się tu z Jacobem w każde piątkowe
popołudnie od pięciu miesięcy. Dobrze wiedziała, kim jestem, a sądząc po uśmiechu czającym się w
kącikach jej ust a la Angelina, znakomicie się przy tym bawiła.
        – Bella Swan. Jestem jego dziewczyną. Byliśmy umówieni na lunch.
        – Przykro mi, panno Swan, ale będzie pani musiała zaczekać. Pan Howe ma właśnie spotkanie
w sali konferencyjnej.
        – Czemu nie powiedziałaś mi tego od razu? - wymamrotałam, sadowiąc się na jednym z
jasnych skórzanych foteli w wydzielonej z recepcji poczekalni.
        Jessica nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się ironicznie (jej nowe, wydęte usta sprawiały,
że wyglądało to jak grymas Elvisa) i, jak przypuszczam, otworzyła sobie w komputerze pasjansa,
udając, że jest zajęta.
        Wzięłam ze stolika egzemplarz „Cosmo" i zaczęłam przerzucać strony pełne zdjęć
designerskich ciuchów, na myśl o których ciekła mi ślinka, ale na które nigdy nie będzie mnie stać.
Ani się w nie nie zmieszczę, jeśli rzeczywiście jestem w ciąży. Boże. Co za przygnębiająca myśl. Po,
jak mi się wydawało, całej wieczności słuchania, jak akrylowe paznokcie Jessici stukają w
klawiaturę, do recepcji wszedł Jacob.
        Pomimo niepokoju, jaki wzbierał w moim żołądku, nie mogłam nie westchnąć na jego widok.
Jacob miał ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, był szczupły i umięśniony. Był
zapalonym biegaczem, w wolnym czasie brał udział we wszystkich biegach na cele charytatywne.
Dystrofia mięśniowa, autyzm, w kwietniu pobiegł nawet w imprezie na rzecz walki z rakiem piersi.          Kiedy zaczęliśmy się spotykać, próbował mnie namówić, żebym z nim pobiegła. Chociaż raz.
Dla mnie wystarczającym treningiem wytrzymałościowym jest przepychanie się przez tłum w
Nordstromie podczas odbywającej się dwa razy do roku megawyprzedaży. Biegi to zupełnie nie
moja bajka. Poza tym uważam, że jeśli obcasy są dostatecznie wysokie, wystarczy przejść dwie
przecznice od mojego mieszkania do Starbucks na rogu, żeby spalić prawie tyle samo kalorii, co
podczas biegu, mam rację?
        Dzisiaj jasne włosy Jacoba były nienagannie ułożone za pomocą żelu w swobodną falę a la
młody Robert Redford. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, białą koszulę i gustowny krawat w
kolorowe wzorki. Wyglądał jak totalne ciacho i z trudem zwalczyłam pokusę, by rzucić się w jego
objęcia i wylać wszystkie swoje troski na jego okryte wełnianą marynarką ramię. Jacobowi
towarzyszył jakiś facet.
        Obaj panowie byli całkowicie pochłonięci rozmową. Nie słyszałam, o czym mówili, ale
cokolwiek to było, sprawiło, że jasne brwi Jacoba ściągnęły się z niepokojem. Rozmówca Jacoba był
ubrany w znoszone lewisy wytarte wzdłuż nogawek i na siedzeniu, czarny dopasowany T - shirt i
granatową marynarkę. Miał szerokie ramiona i w ogóle był napakowany, przez co przypominał
zawodowego boksera. Jedną brew przecinała biała blizna, wyraźnie odcinająca się na tle jego
ciemnej karnacji. Miał miedziane włosy, zielone oczy i ogólnie wygląd typka, u którego można znaleźć więzienne tatuaże. Miałam nadzieję, że Jacob nie poszerzał swojej działalności o bronienie
kryminalistów. Poczekałam, aż uścisną sobie dłonie na pożegnanie. Dopiero kiedy facet wyszedł,
podeszłam do Jacoba.
        – Cześć, skarbie - powiedziałam, wspinając się na palce, żeby pocałować go w policzek.
        – Cześć. - Nadal patrzył za podejrzanym nieznajomym i wyglądał na kompletnie
nieprzytomnego, zupełnie jakbym przeszkodziła mu w oglądaniu meczu.
        – Kto to był?
        – Nikt.
        To, że w dalszym ciągu spoglądał za Panem Nikt, kazało mi podejrzewać, że to nie do końca
prawda. Miałam jednak ważniejsze rzeczy na głowie niż rozmyślanie o najnowszym kliencie
Jacoba. Na przykład to, że spóźniał mi się okres.
        – Co to za spóźnienie?
        – Co? - Obróciłam się gwałtownie, a żołądek zacisnął mi się w węzeł. Boże, czy to możliwe,
żeby się domyślił?
        Spojrzałam nerwowo na swój brzuch, chociaż było mało prawdopodobne, że wybrzuszył się w
ciągu ostatnich trzydziestu sekund.
        – Mieliśmy zarezerwowany stolik na pierwszą. 
        – Och. O to chodzi.  Przepraszam, były straszne korki. Możemy pójść gdzie indziej. Może do
Cabo Cantina?
        Jacob nadal wpatrywał się w zamknięte szklane drzwi, za którymi zniknął Pan Nikt. Znowu
zaczęłam się zastanawiać, kim był ten facet. Nie wyglądał jak typowy klient Jacoba i na pewno nie
wyglądał jak prawnik.
         – Hm, wiesz, chyba w ogóle nie uda mi się dziś wyrwać na lunch. Coś mi wypadło.
         – Och, szkoda.
        Myślcie, co chcecie, ale przyznam, że nawet mi ulżyło. Przynajmniej nie będziemy musieli
odbyć tej rozmowy już teraz. Będę miała trochę więcej czasu na wymyślenie lepszego sposobu na
obwieszczenie radosnej nowiny niż: „Jacob, powinniśmy byli używać mocniejszych kondomów".
Hm... ciekawe, czy mogłabym pozwać za to producenta.
        – Wybacz, Bello. Zadzwonię do ciebie później, obiecuję.
        – W porządku. Rozumiem. Pogadamy wieczorem, tak?
        – Tak. Wieczorem.
        Cmoknął mnie szybko w policzek i zniknął z powrotem za drzwiami z matowego szkła
prowadzącymi do trzewi kancelarii Dewey, Cheatem i Howe. Jessica uniosła głowę, żeby posłać mi
ironiczny uśmieszek, po czym wróciła do układania pasjansa. Odnalazłam pozostawionego dwie
przecznice dalej dżipa i zostawiłam kolejną wiadomość na sekretarce Rosalie. Jeśli wkrótce nie
odbierze telefonu, będę musiała zrobić casting na nową najlepszą przyjaciółkę.
        Odpaliłam silnik dżipa z rykiem, który rozniósł się echem po parkingu. Zamiast wrócić na
autostradę, pojechałam Grand, kierując się na Beverly Boulevard. Zajechałam do McDrive'a i
zamówiłam dekadenckiego big maca, duże frytki i truskawkowego shake'a. To nie był dzień na
liczenie kalorii. Zatrzymałam się na parkingu obok restauracji i pocieszałam jedzeniem w kojącym
zaciszu mojego auta, z klimą odkręconą na full. Dopijając z siorbaniem shake'a, zastanawiałam się,
co dalej.
        Powinnam wrócić do pracy, którą olałam po tym, jak dziś rano spojrzałam z przerażeniem w
kalendarz. Stwierdziłam jednak, że jest zupełnie nierealne, abym mogła być teraz kreatywna.
Jako mała dziewczynka marzyłam, by zostać modelką i paradować po wybiegach w Mediolanie w
najnowszych kreacjach wielkich projektantów, wzbudzając zachwyt całego świata. Jednak już w
ósmej klasie stało się jasne, że nie osiągnę wzrostu modelki. Wybrałam więc drugą w kolejności
wymarzoną karierę - projektantki mody. Po czterech latach nauki w Academy of Art College w San
Francisco byłam gotowa zabłysnąć w świecie mody. Nie przewidziałam tylko, że zaistnienie wśród
projektantów będzie niemal równie trudne, jak zostanie profesjonalną modelką.
        Po wielu prośbach, błaganiach i obiecywaniu wszystkim liczącym się postaciom świata mody w
Los Angeles, że będę pucować ich samochody, w końcu dostałam pracę projektantki obuwia
dziecięcego w Tot Trots. Okay, nie jest to Mediolan, ale przynajmniej starcza mi na rachunki.
Przeważnie. Zaletą tego zajęcia jest fakt, że pracuję w domu, a więc sama ustalam sobie godziny
pracy.
        Z dumą przyznaję, że moje projekty nosiły na swoich stopach wszystkie modne berbecie.
Plastiki z Barbie z wiosennej kolekcji oraz kapciuszki ze Sponge Bobem z kolekcji jesiennej to także
moje dzieło. Aktualnie pracuję nad butami za kostkę ze Strawberry Shortcake, które będą dostępne
zarówno w opalizującym różu, jak i połyskliwym fiolecie. Tak, tak, wiem, absolutny odjazd. Jednak
w tej chwili myśl o spędzeniu dnia na projektowaniu dziecięcego obuwia nie była zbyt pociągająca.   Dziecięce buty sprawiały, że myślałam o dzieciach, co prowadziło do myśli o niemowlakach, co
z kolei prowokowało myślenie o kondomach, które z jakiegoś powodu czasami pękały, co stawiało
kobiety w moim obecnym położeniu.
        Spojrzałam na zegar na desce rozdzielczej. Za piętnaście druga. Rosalie jest pewnie w drodze
do siłowni. Pomiędzy kolejnymi castingami a epizodycznymi rólkami pracuje jako instruktorka
fitnessu w Sunset Gym. Pomyślałam, że jeśli pojadę stojedynką, uda mi się ją złapać w przerwie
między zajęciami. Odstawiłam shake'a i wrzuciłam bieg.
        W rekordowym czasie dojechałam do olbrzymiego budynku z betonu i szkła, w którym
znajdowała się Sunset Gym. Zaparkowałam samodzielnie, odprawiając parkingowego. Nie
uwierzycie, ale w LA ludziom nie chce się przejść paru metrów z parkingu do siłowni, do której
przyjechali przebiec parę kilometrów. Nie pytajcie mnie czemu.
        Kiedy weszłam do środka, wysoki facet ogolony na jeża i umięśniony jak Popeye zatrzymał
mnie przy recepcji. Zmierzył mnie od góry do dołu, przyglądając się moim botkom na
pięciocentymetrowym obcasie i spódniczce od Ann Taylor. Zauważył, że nie mam przewieszonej
przez ramię sportowej torby Nike. Nie było mowy, żebym go nabrała. Oboje wiedzieliśmy, że
korzystam z mojej karty członkowskiej tylko wtedy, gdy na dworze jest prawie
czterdziestostopniowy upał i chcę się ochłodzić w basenie.
        Po wylegitymowaniu się cerberowi na sterydach weszłam do głównej sali, omiatając wzrokiem
rzędy pedałujących na rowerkach amatorów ćwiczeń w poszukiwaniu Rosalie. Zobaczyłam ją i jej
grupę przy oknach. Jej podopieczni dawali z siebie wszystko na stepach.
        Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich kalorii, które władowałam w
siebie na lunch, jednak nie na tyle duże, żebym miała zaraz przebrać się w dres i wskoczyć na step.
Zamiast tego chwyciłam wymięty egzemplarz „Elle" i usadowiłam się na ławce pod ścianą. Nie
czekałam długo, bo wielbiciele stepu wkrótce skończyli zajęcia, nagradzając się brawami. Rosalie
podbiegła do mnie, jej koński ogon w kolorze rudoblond kołysał się na boki. Idealnie zbudowana,
wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Sports Illustrated". Ale nie z numeru poświęconego
strojom kąpielowym, tylko z wydania o kulturystkach i facetach, którzy je uwielbiają.
        – Co jest? - zapytała, spoglądając z dezaprobatą na moje botki na obcasie.
        – Przed chwilą jadłam - odparłam na swoją obronę.  Rosalie spojrzała na mnie podejrzliwie, ale postanowiła odpuścić. Truchtała w miejscu, kontynuując rozmowę.
        – Dostałam twoją wiadomość. Co to za pilna sprawa?
        – Ja... - Obejrzałam się przez ramię, jakbym nie powinna mówić tego głośno. – Mam
opóźnienie.
        – Okay, no to gadaj szybko. O co chodzi?
        – Nie, nie takie opóźnienie. Rozumiesz.
        Rosalie przechyliła głowę. Dopiero po chwili do niej dotarło.
        – Boże. Chcesz powiedzieć, że nie masz okresu?
        – Nie, że nie mam. Po prostu trochę mi się spóźnia.
        – Nic dziwnego, że panikujesz.
        – Nie panikuję. Tylko... mam drobne opóźnienie.
        Rosalie posłała mi pobłażliwe spojrzenie, którym obrzucała mnie od czasu do czasu, kiedy w
siódmej klasie połączyła nas miłość do New Kids on the Block.
        – Jasne. I dlatego zostawiłaś mi dziś rano cztery wiadomości na sekretarce?
        Skrzywiłam się. Naprawdę zostawiłam aż cztery wiadomości?
        – Okay, przyznaję. Może i trochę panikuję.
        – Zrobiłaś już test? - zapytała i przeszła do pajacyków.
        – Ciążowy?
        – Nie, z algebry. Jezu. Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie spóźnił ci się okres.
        Prawda była taka, że rzeczywiście nigdy wcześniej nie spóźnił mi się okres. Od czasu pierwszej
miesiączki babskie dni zawsze wypadały u mnie dokładnie co dwadzieścia osiem dni, co tylko
potęgowało moje przerażenie. I dlatego jak oszalała zostawiłam rozpaczliwe wiadomości na
sekretarce mojej najlepszej przyjaciółki. Hej, zaraz, jeśli odsłuchała moje wiadomości...
        – Dlaczego do mnie nie oddzwoniłaś?
        Na usta Rosalie wypłynął szelmowski uśmiech, który oznaczał, że albo spotykała się z kimś
nowym, albo że zaraz każe komuś zrobić dwadzieścia pompek.
        – Nie byłam sama.
        – A z kim?
        – Z Saszą Aleksandrowem - powiedziała, przechodząc do robienia wypadów z nogi na nogę.
        – Z kim?
        Rosalie zachichotała. Tak, tak, dorosłe kobiety o ciałach bogiń chichoczą jak gimnazjalistki z
aparatem na zębach, kiedy chodzi o facetów.
        – To rosyjski akrobata. Jest podstawą ludzkiej piramidy w Cirque Fantastique.
        Zrobiłam co w mojej mocy, żeby nie przewrócić oczami. Rosalie posiadała osobliwą
umiejętność wybierania facetów, z którymi związki były z góry skazane na niepowodzenie.  
        – Więc gdzie poznałaś Pana Podstawę Piramidy?
        – Tutaj. Przyszedł w zeszłym tygodniu z hiszpańskim trapezistą, żeby poćwiczyć.
Zaproponowałam, że pokażę mu, jak korzystać z atlasów. W Rosji nie mają takiego sprzętu.
        – Jasne.
        – Od razu między nami zaiskrzyło. Zapytał, czy chcę zobaczyć jego występ.
        Biorąc pod uwagę wieloznaczność tej propozycji, domyśliłam się, że Rosalie się zgodziła. Nigdy nie przepuszczała okazji, żeby obejrzeć „występ" jakiegoś mięśniaka.
        – Wystarczy. Nie chcę wiedzieć nic więcej - powiedziałam, zakrywając uszy.
        Rosalie znowu zachichotała.
        – No dobra, to ile ci się spóźnia ten okres? - zapytała.
        – Trzy dni.
        – I z tego powodu dzwoniłaś do mnie przed południem? Skarbie, trzy dni to pikuś.
        – Ale mnie jeszcze nigdy okres nie spóźnił się o trzy dni.
        – Masz szczęście, że trzymam w domu awaryjny test ciążowy. Poprowadzę jeszcze jedne
zajęcia, a potem pojedziemy do mnie. Zrobię dzbanek margarity, a ty nasikasz na test. Fajnie
będzie, co ty na to?
        – Nie, żadnej margarity. Nie mogę pić alkoholu. Mogę być w ciąży.
        Rosalie natychmiast przerwała ćwiczenia. Znieruchomiała wpatrywała się we mnie z
otwartymi ustami.
        – Chyba nie zamierzasz urodzić?
        Czy zamierzałam?
        – Nie. To znaczy nie wiem. Nie wiem, co zrobię, jeśli... jeśli... no wiesz.
        – Jeśli zobaczymy różową kreskę?
        – Tak.
        – Okay. Czyli na razie żadnej margarity. Ale sikanie jest aktualne.
        Na szczęście udało mi się przekonać Rosalie, że sikać na test lepiej jest w pojedynkę, i
zostawiłam ją na zajęciach z kick boxingu dla seniorów. Po drodze wstąpiłam do apteki po test - był
to najbardziej krępujący zakup w moim życiu, nawet bardziej krępujący od kupowania po raz
pierwszy kondomów, kiedy przypadkowo chwyciłam superprążkowane, mające spotęgować
doznania.
        Kupiłam także litr sprite'a, więc kiedy zatrzymałam się na ulicy pod moją kawalerką na
pierwszym piętrze w Santa Monica, byłam gotowa do sikania. Fizycznie. Psychicznie byłam w
rozsypce.
        Zamknęłam dżipa, wspięłam się po drewnianych schodach do mojego mieszkanka i rzuciłam
paczuszkę z apteki na kuchenny blat. Mimo że strasznie chciało mi się sikać, nie miałam odwagi
zabrać ze sobą testu ciążowego do toalety. Jakimś cudem zrobienie testu wydawało mi się bardziej
przerażające od horroru Wesa Cravena. W mojej głowie kłębiły się pytania: Co jeśli naprawdę
zobaczę różową kreskę? Czy w ogóle chcę mieć dziecko? Rozejrzałam się po moim przytulnym
(czytaj: malutkim) jednopokojowym mieszkanku, w którym z trudem mieścił się rozkładany
materac i stół kreślarski. Gdzie ja tu zmieszczę dziecko? Zawsze zakładałam, że kiedyś, w
przyszłości, będę mieć dzieci. Ale choć dobijam do trzydziestki (odmawiam przyznania się jak
niewiele zostało mi do tej magicznej liczby), termin „kiedyś, w przyszłości" nadal jest dla mnie
czymś mocno odległym. Kiedyś, w przyszłości, oznacza sytuację, kiedy moje życie będzie bardziej
ustabilizowane, a ja „udomowiona". Zamężna. Boże, a jeśli Jacob pomyśli, że chcę? Czy ja tego
chcę? Znowu zaczynałam hiperwentylować.
        Poszłam do toalety, bez testu, a potem sprawdziłam automatyczną sekretarkę. Nie miałam
żadnych wiadomości. A ściślej mówiąc, nie było żadnej wiadomości od Jacoba. Podniosłam
słuchawkę i wybrałam jego numer. Nie odebrał i włączyła się jego sekretarka. Zostawiłam
wiadomość, jak sądzę stosunkowo beztroską, biorąc pod uwagę okoliczności.
        Usadowiłam się na sofie i włączyłam telewizor. Oglądałam powtórki Kroniki Seinfelda,
czekając na telefon od Jacoba. Ale zaczął się wieczorny show Davida Lettermana, a on ciągle nie
oddzwaniał. Złościło mnie to, ale też trochę niepokoiło. Powiedział, że zadzwoni do mnie
wieczorem. Ignorowanie moich wiadomości było do niego zupełnie niepodobne. Starałam się nie
panikować i obiecałam sobie, że zrobię test ciążowy, jak tylko Jacob się odezwie. Była to obietnica,
której wkrótce pożałowałam.
                                                               ~~~
Hej. Od razu uprzedzam, że ta historia to przeróbka mojej ukochanej książki.  Mogą się czasem nie zgadzać imiona. Co do Jacoba to chodzi o Blacka, ale to nazwisko pasuję do kancelarii. Proszę o komentarze.
Całuję Jagoda :*